Poniższy tekst jest przekładem na język polski artykułu autorstwa Jurija Szczerbaka który pierwotnie ukazał się na łamach radzieckiego tygodnika społeczno-politycznego „Litieraturnaja Gazieta” 21 maja 1986 roku w numerze 21 (5087).
WKijowie zapadł wieczór. Znajdująca się za stacją metra „Liwobereżna” bryła niedokończonego hotelu (obecnie jest to hotel „Turist” – przyp. tłum.) pociemniała. Po przeciwnej stronie ulicy rozjaśniał parking na którym co chwila pojawiały się i znikały kolejne samochody. Pociąg metra pospiesznie mknąc wzdłuż Browarskiego prospektu szybko zbliżał się do mostu nad Dnieprem by tuż za nim skryć się w głębi tunelu a dalej w kierunku alei Chreszczatyk. Zakochane pary spacerowały wzdłuż promenady, ludzie po ciężkim dniu pracy powracali do swoich domów – wszystkie te proste, zwykle nie dotykające nas bezpośrednio, aspekty życia wielomilionowego miasta nagle zaskoczyły mnie w głębi mojej duszy, jakbym został oświecony, doznał bardzo istotnej zmiany świadomości i postrzegania otaczającego mnie świata, wobec sytuacji która miała miejsce w ostatnich dniach. Ten spokojny wieczór wydawał się przeszywająco piękny, jak gdybym pożegnał się z wiosną i miastem na zawsze, nieznajomi stali się bliscy, rzucając na codzienność Kijowa nowe światło.
Po południu, zalewie kilka godzin temu, byłem w Czarnobylu. To, co miałem tam okazje zobaczyć na własne oczy, poznać i poczuć w te upalne majowe dni 1986 roku, zmieniło w pewien sposób moje dotychczasowe postrzeganie świata. W obliczu powszechnego nieszczęścia, które spadło na naszą ziemię i wpłynęło na życie, zdrowie wielu ludzi, wydawało się teraz małostkowe, próżne, a czasem po prostu obrzydliwe, wiele z tego, co wczoraj wydawało się normalne, do czego się przyzwyczaiłem, czego po prostu nie zauważyłem. I odwrotnie, wieczne pojęcia, takie jak obowiązek, odpowiedzialność i ludzka przyzwoitość, nabrały szczególnego znaczenia. W rzeczywistości wydarzyło się coś, co zdarzyło się więcej niż raz w trakcie ciężkich prób: cechy moralne ludzi gwałtownie wzrosły.
W Czarnobylu zobaczyłem niemal dosłownie niezwykły, niewiarygodny świat zza Drugiej Strony Lustra, zabarwiony niewidzialnymi i złowieszczymi odcieniami podwyższonego promieniowania. Widziałem to, co trudno sobie wyobrazić nawet w najbardziej fantastycznych snach. Czarnobyl – niewielkie, prowincjonalne ukraińskie miasteczko, tonące w morzu bezkresnej zieleni. Latem lubili tu wypoczywać mieszkańcy Kijowa, Moskwy, Leningradu. Przyjeżdżali tu na długo, bywało, że czasem na całe lato, z dziećmi, wraz ze wszystkimi domownikami. Od lokalnych mieszkańców wynajmowali „dacze” (domki letniskowe – przyp. tłum.) lub jedynie pojedyncze pokoje w drewnianych, jednopiętrowych domkach. Korzystając z uroku letniej, wakacyjnej pogody przygotowywali się na nadejście zimy uzupełniając swoją spiżarnię we własnoręcznie przygotowywane marynaty i konfitury, suszyli grzyby, obficie rosnące w tutejszych lasach, opalali się na oślepiająco czystych brzegach „Kijowskiego Morza" (Zbiornik Kijowski – przyp. tłum.), łowili ryby. Wydawać się, mogło, że harmonijnie i nierozdzielnie zrosło się tu piękno poleskiej przyrody z ukrytymi w betonie „atomowymi wulkanami” czterech bloków elektrowni położonej w niewielkiej odległości od Czarnobyla.
Dzisiaj Czarnobyl, przykuwający uwagę całego świata, to wyjałowione miasto, które utraciło wszystkich swoich dotychczasowych mieszkańców. Nie uświadczy się tu pokrzykiwań dzieci ani zwyczajnie prowincjonalnej codzienności, jedynie na głucho zamknięte okiennice, opieczętowane domy, instytucje publiczne, sklepy. Na próżno wypatrywać obecności zwierząt domowych, rankami nie rozlega się porykiwanie krów, nie słychać piania kogutów ani ujadania psów, jedynie dzikie żyjące ptactwo beztrosko świergoce w koronach drzew. Nie wiedzą one, że pokryte pyłem listowie jest źródłem podwyższonego promieniowania.
Jednakże Czarnobyl nie umarł, nadal tętni życiem. Jego nowe oblicze zostało podporządkowane surowym i zupełnie nowym nakazom i regułom „stanu wyjątkowego" epoki atomu. Każdego dnia miasto z uporem walczy z awarią i szeregiem jej następstw. Codziennie w rejon elektrowni, kierują się dziesiątki transporterów opancerzonych, autobusów, ciężarówek oraz betoniarek. Na terenie miasta w specjalnie wydzielonych strefach funkcjonuje kilka posterunków kontroli dozymetrycznej, gdzie żołnierze bezustannie sprawdzają poziom skażenia ludzi oraz pojazdów powracających ze „strefy zero”. Polewaczki bezustannie i szczodrze zmywają z ulic pył mogący zawierać cząsteczki izotopów promieniotwórczych. W samym mieście i wokół niego zgromadzono wielką Ilość sprzętu i pojazdów specjalistycznych – stoją tu potężne spychacze, ciągniki kołowe, ciężarówki, żurawie kołowe i zgarniarki czekając na swą kolej do natarcia. Przed rejonowym komitetem partii i rejonowym komitetem wykonawczym (najpewniej chodzi o budynki znajdujące się u zbiegu ulicy Sowieckiej i Proletariackiej – przyp. tłum.), gdzie mieści się centrum dowodzenia całą operacją likwidacyjną, stoją dziesiątki samochodów osobowych, jakby odbywała się tu zwyczajna narada. Jest to jedynie powierzchowny przejaw tego, co się obecnie dzieje w Czarnobylu, ale i to wiele mówi o panującej atmosferze. W tej niezwykłej sytuacji, wymagającej podejmowania natychmiastowych, konkretnych decyzji, w pełnej sprzeczności, złożonej, ekstremalnej, szybko zmieniającej się sytuacji ludzie stali się spokojniejsi i bardziej sobie życzliwi. Wspólne nieszczęście i wspólne cele zbliżyły wielu jeszcze wczoraj nieznanych sobie ludzi, uczyniły ich lepszymi i bardziej zgodnymi, zmusiły ich do odrzucenia wszelkiego rozdrażnienia i małostkowości. Nie słyszałem wydawanych głośnych poleceń, sporów kompetencyjnych czy zwykłych kłótni. Sprawa tylko sprawa – bez żadnych biurokratycznych formalności i ciągnących się uzgodnień.
Wszyscy, którzy pracują w rejonie awarii, ubrani są w białe i zielone specjalne bawełniane kombinezony i nakrycia głowy. Nie zorientujesz się kto tu jest członkiem Akademii Nauk, a kto robotnikiem, kto żołnierzem, a kto generałem. Wobec zagrożenia promieniowaniem wszyscy stali się sobie równi. Jedynie stopień odpowiedzialności – inny. Kiedy spogląda się na tych wszystkich ludzi, ma się nieodparte wrażenie, że to chirurdzy kierujący się na blok operacyjny. Obecnie ta metafora wydaje się szczególnie trafna, gdyż na naszych oczach dokonuje się bezprecedensowej operacji usunięcia nowotworu zwanego promieniotwórczością.
Będąc lekarzem (autor jest doktorem nauk medycznych ze specjalizacją w dziedzinie epidemiologii – przyp. tłum.) uczestniczyłem w wygaszaniu ognisk cholery, prowadziłem wiele masowych akcji podczas epidemii różnych chorób zakaźnych, bywałem tam, gdzie szerzyła się dżuma, trafiałem do leprozoriów (domy dla chorych na trąd – przyp. tłm.). Dlatego, gdy z grupą specjalistów z Ministerstwa Zdrowia Ukraińskiej SRR udałem się do rejonów bezpośrednio przylegających do 30-kilometrowej strefy szczególnego zagrożenia (były to rejony poleski oraz iwanowski – przyp. tłm.), wiele z tego, co już widziałem w szpitalach i stacjach sanitarnych, początkowo wydało mi się dobrze znane. Niezwykle duża liczba personelu medycznego, w tym wielu specjalistów przybyłych z wielu zakątków Związku Radzieckiego, podwórza przepełnione karetkami pogotowia ratunkowego i pojazdami transportu sanitarnego ze znakami rejestracyjnymi z różnych rejonów Ukrainy, gabinety głównych lekarzy przypominające sztaby bojowe podczas wojny – ta sama atmosfera polowa, mapy i wykresy, nad którymi pochylają się lekarze, nie milknące telefony, tysiące drobnych i dużych spraw, które należy rozwiązywać bezzwłocznie. Wszystko to znane i nieznane jednocześnie, wszystko to niezwykle, bezprecedensowe. W ciągu tych dni, z epoki przed atomowej przenieśliśmy się do epoki nieznanej, wymagającej gruntownej przebudowy naszego myślenia i metod działania. Los umożliwił nam wejrzenie w bezkres nocy, tej nocy, która nastąpi, kiedy zaczną wybuchać głowice jądrowe. Gdyby to było w mojej mocy, przywiózłbym w rejon Czarnobyla jak najwięcej polityków sprzeciwiających się rozbrojeniu jądrowemu – niech by zobaczyli, pomyśleli, wyciągnęli wnioski, póki jeszcze nie jest na to za późno.
Awaria czarnobylska postawiła ludzkość przed szeregiem nowych, nie tylko naukowych czy technicznych, ale i psychologicznych problemów. Ludzka świadomość z trudem godzi się z tą absurdalną sytuacją, kiedy zewnętrzne zagrożenie nie ma żadnych widocznych oznak – zapachu, barwy czy smaku, a mierzone jest jedynie za pomocą specjalnych przyrządów. Niebezpieczeństwo jakby rozpływa się w przejrzystym, zdawać by się mogło świeżym powietrzu, w białoróżowym kwitnieniu jabłoni, w kurzu na drodze i ulicy, w krystalicznie przejrzystej wodzie wiejskich studni, w pachnącym mleku krowim i świeżych warzywach, w tej całej idyllicznej wiosennej przyrodzie. Stając się niewyczuwalnym, niebezpieczeństwo u jednych pogłębiło poczucie zagrożenia, strachu, u innych zaś, przeciwnie, wywoływało pełne beztroski lekceważenie. Opowiadano o jednym z takich desperatów, który postanowił zlekceważyć najprostsze i trzeba przyznać dość skuteczne środki ochrony za co natychmiast drogo zapłacił. Jedynie obiektywna, nie wypaczona przez nikogo, nie ukrywana tajnymi zakazami wiedza o realnej sytuacji, tylko ścisłe przestrzeganie racjonalnych środków ochrony i stale kontrolowanie poziomu promieniowania może dać tym którzy znajdują się w strefie zagrożenia, poczucie bezpieczeństwa, niezbędnej wiarygodności.
Dała się zaobserwować taka oto zdumiewająca prawidłowość: im dalej od epicentrum wypadku, tym więcej było niedoinformowanych, przerażonych ludzi, gotowych uwierzyć we wszystko, co usłyszeli. W Kijowie było ich więcej niż w samym Czarnobylu i pobliskich okolicach. W odległych od Kijowa, południowych rejonach, niektórzy kombinatorzy, wykorzystując ogólne zaniepokojenie, wyśrubowali ceny za pomieszczenia odnajmowane kijowianom, uzasadniając to „zwiększonym zagrożeniem". Wróćmy jednak w rejony przyległe do elektrowni czarnobylskiej. Tego, co tam nastąpiło nie da się porównać z żadnymi wydarzeniami, jakie miały kiedykolwiek miejsce podczas epidemii. Ani pod względem siły stopniowo narastającego zagrożenia ludności, ani też stopnia trudności zadań, wobec których stanęli lekarze, jak też skali ewakuacji ogromnych mas ludzi. Wyobraźcie sobie kolumnę tysiąca autobusów jadących z zapalonymi światłami, w dwóch rzędach wywożących z zakażonej strefy wielotysięczną ludność miasta Prypeć – mężczyzn, kobiety, starców oraz dzieci. Wejdźcie w położenie tych, którzy opuszczali swoje czyste i nowoczesne miasto, którym się chlubili i w którym zapuścili już korzenie – głównie pracowników elektrowni, członków ich rodzin, wszystkich, którzy przypadkiem lub celowo znaleźli się w Prypeci. Pozostawiono im wyjątkowo mało czasu, opuszczali swoje domostwa w tym w czym byli, zabierając ze sobą jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. A niektórzy w popłochu i tego nie zrobili. Liliana Michajłowna Gałszenko (jej mąż pracował w elektrowni jako elektryk), której rodzinę przygarnięto we wsi Blidcza w rejonie iwankowskim, opowiada mi, jak opuszczała swoje mieszkanie razem z dziećmi i wnukami, nie zabierając nic oprócz dokumentów. Myśląc, opuszcza swój dam zaledwie na kilka dni. Wszyscy zgodnie stwierdzają, zarówno ewakuowani, jak i lekarze, że wśród tych, których wywożono z Prypeci, nie było paniki. Ludzie byli milczący, skupieni, prawie nie widziano łez, drobnych utarczek, nikt nie „pluł na prawo". Jedynie w oczach niektórych można było dostrzec ból i przerażenie.
Pewnego dnia lekarzom w rejonie poleskim udało się zbadać ponad trzy tysiące osób – liczba to zdumiewająca, jeżeli wziąć pod uwagę kolejki w przychodniach w zwykłym „spokojnym czasie". Każdy pacjent został przyjęty, wysłuchany, zbadany przy pomocą licznika Geigera, każdemu już w ciągu godziny zrobiono analizą krwi, ustalono poziom leukocytów. W iwanowskim szpitalu rejonowym znalazłem się w szczególnym laboratorium – swojego hotelu. To byle zaimprowizowane ambulatorium hematologiczno-diagnostyczne, pracujące przez całą dobę, badające krew ewakuowanym i wszystkim tym, którzy zwrócili się o pomoc lekarską. Przy mikroskopach – sympatyczne kobiety z Kilowa, Charkowa, Czarkas, miejscowi laboranci. Druga zmiana wypoczywa w sąsiednim pokoju. Każda z tych kobiet zostawiła w domu dzieci, każda ma swoje kłopoty i troski, ale ludzie Ci wiedzą – potrzebni są tutaj. Dlatego, że właśnie tu przebiega obecnie pierwsza linia walki z niewidzialnym wrogiem.
Przebywając w rejonach „stanu wyjątkowego”, widząc jaką ogromną prace wykonują lekarze z Ukrainy, często przypominałem sobie nasze literackie dyskusje o współczesnym bohaterze, o prozie „wiejskiej” i „miejskiej", o bohaterze pozytywnym, konieczności poznawania życia i temu podobnych mądrościach. Jakże scholastycznymi i dalekimi od samego życia wydają się one tutaj, gdzie na twoich oczach rozgrywa się niesłychany dramat, kiedy wnętrze ludzkie, jak na wojnie, ujawnia się szczególnie szybko: to, co jest maską, nagle opada z ludzi jak liście z drzew pod działaniem defoliantów – i ci niepozorni ludzie pracy okazują się prawdziwymi bohaterami, a najwięksi krzykacze, nawołujący na zebraniach do przyspieszenia i aktywizacji czynnika ludzkiego – pospolitymi tchórzami. Bywa i tak. Ale większość, zachowała się godnie.
Natychmiast po tym, kiedy Ministerstwo Zdrowia Ukraińskiej SRR otrzymało informacje o awarii w Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej utworzono nadzwyczajny sztab, którym kierował najpierw wiceminister zdrowia A. Zielińskij. Minister zdrowia A. Romanienko przebywał w tym czasie w Stanach Zjednoczonych i był on zmuszony odpierać ataki amerykańskich dziennikarzy. Znacznie łatwiej byłoby, jak mówił Anatolij Jeftmowicz, znajdować, ale w tym czasie w Kijowie. Po powrocie do kraju natychmiast rzucił się on w wir niełatwych spraw którymi musieli zajmować się lekarze. W pierwszym dniu po wypadku naczelnik głównego zarządu pomocy lekarsko-profilaktycznej W. Kozliuk, naczelnik kijowskiego obwodowego wydziału zdrowia A. Awramienko oraz pozostali pracownicy Ministerstwa Zdrowia wyjechali na Polesie, aby na miejscu organizował działalność placówek służby zdrowia w nowych warunkach.
Właśnie w owych tragicznych dniach lekarze po raz pierwszy w życiu zobaczyli chorych z porażeniem popromiennym. Do tej pory czytali o tym w podręcznikach, słuchali na wykładach, ale tak po prostu bezpośrednio z tym się zetknąć wydawało się być nieprawdopodobnym snem. Ale to nie był sen. Do prypeckiego szpitala już w pierwszych godzinach po wypadku przywieziono poszkodowanych pracowników elektrowni oraz strażaków, którzy bohatersko stawiali czoła awarii w pierwszych krytycznych godzinach nocą. W oczach moich kolegów opowiadających o tym widziałem łzy, chociaż oni, lekarze, widzieli niejedno. Nielekko jest zapoznawać się z historią choroby tych, którzy nie lękając się ni ognia, ni promieniowania, rzucili się ku reaktorowi, aby ratować nas wszystkich od groźby jeszcze większej katastrofy. Ci chorzy przebywali w prypeckim szpitalu niedługo, najwyżej kilkanaście godzin (odwieziono ich samolotami na leczenie do Moskwy), ale lekarze zapamiętali ich na cale życie. Wśród tych, którzy ucierpieli z powodu silnego strumienia promieni gamma, byli również lekarze z pogotowia ratunkowego miasta Prypeć. Siedem razy, nie zważając na niebezpieczeństwo wkraczał w strefę reaktora lekarz Paweł Nikołajewicz Tyniakow, wynosząc stamtąd porażonych. Inaczej postąpić nie mógł...
Przeżyliśmy i to największe nieszczęście. Ogarnia nas najwyższy smutek. kiedy myślmy o tych, którzy oddali życie dla ratowania zdrowia i życia innych ludzi. Chylimy przed nimi głowy.
Jurij Szczerbak, „Litieraturnaja Gazieta”, 1986 г., 21.05, № 21 (5087).